Nawigator na jachcie I Love Poland – Konrad Lipski

Swoją przygodę z żeglarstwem zaczynał od klasy Optimist, a następnie 420. Był to czas, kiedy w kraju pojawiły się pierwsze 29ery i szybko przestawił się na skifowe pływanie. Dwukrotnie reprezentował kraj na Mistrzostwach Świata ISAF (World Sailing). Niestety, po przejściu na olimpijską klasę 49er w załodze z Szymonem Wierzbickim, kiedy zaczęli się dobrze zgrywać, kontuzja wyeliminowała go z regatowego ścigania. Na pokładzie I Love Poland znalazł się już w 2018 roku w pierwszym rejsie jednostki ze Szczecina do Gdyni, a od czterech lat łączy funkcję nawigatora i operatora projektu. Konrad Lipski opowiada o swojej pasji i pracy.


fot. Robert Hajduk PFN

Jak tylko rozpoczął się ten projekt, to skontaktowałem się z kapitanem Jarkiem Kaczorowskim i udało mi się dostać na pierwszy rejs do Gdyni. Przez pewien czas dołączałem na poszczególne treningi i podłapywałem doświadczenie na tej jednostce. Wiedziałem, że taki projekt w Polsce może się szybko nie powtórzyć i to był powód, dla którego chciałem do niego dołączyć i skorzystać z tej szansy. Przez poszczególne deliverki, do których dołączałem i treningi, coraz częściej byłem brany pod uwagę w składzie załogi. Choć wówczas, w porównaniu do stałej załogi, która rozpoczęła pracę na pokładzie 3-4 miesiące wcześniej już była przepaść. Dlatego musiałem ciągle się uczyć i chłonąć jak najwięcej, żeby być przydatnym na jachcie.

Z pozycji pitmana do nawigatora.
Na początku najczęściej pływałem jako drugi pitman. Już we wcześniejszych przygodach offshorowych pit był takim moim miejscem i bardzo mi się podobał pod kątem ułożenia pracy i jej powtarzalności. Aczkolwiek praca na tej pozycji wymaga przede wszystkim dokładności i rzetelności, bo zapomnimy o jednej lub dwóch linkach i manewr nam się przeciąga. Pit na VO70 jest dosyć skomplikowany, ale całkiem dobrze mi szło układanie tych wszystkich cegiełek, więc podobało mi się.
Później pit był już obsadzony, więc ja się znalazłem bardziej na rufie i najczęściej zajmowałem się baksztagami. Obok był Kuba Marciniak pełniący rolę nawigatora, więc go podpatrywałem, a w wolnej chwili klikałem w komputer, uzupełniałem dziennik pokładowy, gdy czegoś brakowało i próbowałem się rozwinąć w nawigacji. W pewnym momencie nawet zostało powiedziane, że mam zostać nawigatorem. Myślę, że przede wszystkim ze względu na gabaryty. Nawigator ma raczej wykonywać pracę bardziej umysłową niż fizyczną, a ja do najmocniej zbudowanych nie należę. Jako urodzony introwertyk dużo informacji wytwarzam w swojej głowie, więc podobało mi się, że faktycznie siadam, przetwarzam w głowie te informacje i później dopiero wychodzę na pokład z jakimiś wnioskami.

Nauka od najlepszych.
Na początku mojej drogi jako nawigator miałem możliwość uczyć się do najlepszych. Na pierwsze 2-3 regaty mieliśmy wsparcie nawigatorów, którzy uczestniczą aktualnie w The Ocean Race: Benjamina Schwartz (aktualnie w teamie Team Holcim – PRB) i Alana Roberts (Biotherm). To na pewno bardzo przyspieszyło krzywą uczenia się. Mogłem obserwować ich działania na jachcie: korzystanie z różnych modeli, programów, funkcjonowanie na jachcie, czyli kiedy wychodzą, kiedy się uaktywniają. Z tej wiedzy korzystam do dziś.


fot. Robert Hajduk PFN

Najtrudniejszym doświadczeniem na pozycji nawigatora okazał się tegoroczny RORC Transatlantic Race, w którym załoga I Love Poland zwyciężyła Line Honours oraz klasyfikację IRC Super Zero.
Transatlantyk jest ogólnie trudnym wyścigiem. Był moment, gdzieś na środku oceanu, że zamknąłem się w swojej skorupce. Musiałem wszystko przetworzyć, przegryźć i wyjść z jakimiś wnioskami i pomysłami na zewnątrz. Był to dla mnie ciężki psychicznie wyścig. Nie pod kątem tego, że się dłużył, tylko tej innej rzeczywistości wyścigu. W momencie, kiedy płyniemy inshorowy wyścig, to jesteśmy wszyscy w zasięgu wzroku i możemy pilnować konkurencję, przy 600-milowych regatach też możemy asekuracyjnie kontrolować przeciwników. Ale w momencie, kiedy stawka rozjeżdża się na pół szerokości Oceanu Atlantyckiego, to było coś nowego. Musiałem przetrawić, że nie ma odwrotu od decyzji, która została podjęta, ponieważ nie przepłynie się z powrotem połowy Atlantyku, żeby skorzystać z innej zmiany wiatru. Trzeba już tylko robić wszystko, co możliwe, żeby podjęta decyzja okazała się skuteczna.

Nawigator nie ma zmiennika, musi więc samodzielnie i rozsądnie dysponować swoimi zasobami podczas kilkudniowych regat.
Od początku wyścigu staram się budować jak najmniejszy dług senny. Praca nawigatora jest typowo umysłową wymagającą skupienia, a decyzje mają poważne konsekwencje. Od samego początku staram się szukać momentów na odpoczynek. W trakcie 600-milowych wyścigów mam timer ustawiony w piętnastominutową pętlę przez cały czas jego trwania, czyli 2-3 doby. Zazwyczaj, kiedy idę na 15 minutową drzemkę i zegarek mnie wybudza, to jeśli wszystko jest ok, kładę się na kolejne 15 minut, w zależności od etapu wyścigu. Ale na przykład podczas RORC Caribbean 600, kiedy w nocy mijamy Sabę i płyniemy na St. Barth, to wiem, że dłuższy odpoczynek będę miał dopiero na odcinku w kierunku Gwadelupy. Więc wtedy te 15-minutówki są zbijane w godzinę czasem dwie albo jeszcze dłużej. Załoga zawsze, jak cokolwiek się dzieje poza z tym scenariuszem, który jest założony, ma mnie budzić bez skrupułów. Ja wtedy po prostu siadam do komputera i szybko staram się wyciągnąć jakieś informacje i zadziałać. W momencie manewrów, mijania znaków jestem zawsze na pokładzie, a im dłuższy odcinek, tym jestem w stanie troszeczkę więcej odpocząć. Można powiedzieć, że mój sen to rzecz bardzo płynna. Z jednej strony mam ten komfort, że mam wolną rękę i mogę sobie spać, kiedy chcę, aczkolwiek z drugiej strony podczas wszystkich newralgicznych momentów muszę być tak samo, jak cała załoga, a oprócz tego muszę obserwować aktualizacje pogody i różne inne zmiany.

Pracując na pokładzie łatwiej poradzić sobie z chorobą morską, natomiast nawigator skupiony na monitorach, w ciasnych przestrzeniach pod pokładem jest wyjątkowo podatny na tę uciążliwość.
Patrzenie w ekran komputera pod pokładem jest uciążliwe, aczkolwiek z biegiem czasu organizm się przyzwyczaja. Podczas regat Fastnet, gdzie od początku żeglowaliśmy w 30 węzłach wiatru, dosłownie miotało nami. W środku to się lata w takich warunkach i to cud, że komputery się trzymają w jednym miejscu. Przy każdym zwrocie przekładanie ławeczki, blatu i komputerów nie jest wdzięczną pracą. Nasza łódka nie lubi pływać pod wiatr, ale nawigator też nie lubi pływać pod wiatr, bo pod pokładem jest po prostu nieprzyjemnie.


fot. Robert Hajduk PFN

Funkcja nawigatora podczas regat, a pomiędzy intensywna i wymagająca praca operacyjna.
Nauczyłem się już trochę lepiej rozdzielać te funkcje, a im bliżej regat, tym zbliżam się do 100% pracy nawigatora, część operacyjną zostawiając na poziomie 0%. Zdobyte doświadczenie po wielu regatach pozwala mi stosować własne schematy działania. Już wiem, jak się przygotować do regat, kiedy są uaktualnienia prognoz i co sobie przygotować, żeby ułatwić te działania już na samej wodzie. Takie zadania jak: odbiór samochodu po przylocie, zakwaterowanie, zgłoszenie do regat staram się jak najszybciej wykonać po przybyciu w dane miejsce, by później skupić się na pracy nawigatora i przygotować do wyścigu. Ostatnio udało mi się pierwszy raz od kilku lat pojechać na urlop i naprawdę odpocząć. Jestem z siebie zadowolony, ponieważ przez półtora tygodnia nie zajmowałem się sprawami I Love Poland. No może troszeczkę, bo czasem trzeba było na jakiegoś maila odpisać albo coś innego, ale było tego zdecydowanie mniej niż wcześniej. Zwykle w trakcie przerw, które ma załoga, ja nadal pracuję, żeby spiąć wszystko razem. Trzeba zgrać skład załogi, kiedy odjeżdża samochód, loty, hotele, mariny, pilnować zgłoszeń do regat, żeby się nie spóźnić. Nigdy nie ma za mało rzeczy. Są liny do zamówienia, chłopaki chcą się pojawić w konkretnych dniach na ślubach i urodzinach swoich rodzin, więc trzeba to wszystko dograć w planie. Część rzeczy staram się scedować na załogę, część działań dzielimy, ale ciągle trzymam rękę na pulsie i staram się, żeby wszystko było jak najlepiej zrobione.

Połączenie pasji żeglarskiej z biznesem i rozwijanie go wspólnie z Maciejem Patoką, z którym prowadzi projekt I Love Poland.
Kiedy przestałem trenować na 49er, to wraz z Maćkiem rozwijaliśmy wspólną firmę związaną z żeglarstwem. Opiekowaliśmy się jachtami, organizowaliśmy Sopot Match Race, Regaty Reklamy, obsługiwaliśmy różne eventy. Najczęściej byliśmy podwykonawcami. To był czas, który bardzo dużo mnie nauczył, który w zasadzie umożliwił mi pełnienie tej funkcji, którą teraz mam w projekcie I Love Poland. Opiekowanie się flotą jachtów wymuszało między innymi nawiązywania kontaktów w całym kraju pod kątem różnych produkcji i serwisów. Dziś myślę, że bez tego doświadczenia trudno byłoby nam wejść jako operatorzy w tak duży projekt, jakim jest I Love Poland. Maciek wnosił wiedzę z zarządzania, ale nie miał doświadczenia żeglarskiego, ja byłem w 100% żeglarzem i uczyłem się biznesu. Eventy nauczyły nas szybkiego i sprawnego działania, otwartego umysłu i reagowania na problemy oraz rozwiązywania ich najczęściej pod presją czasu. VO70 to łódka naprawdę skomplikowana i czasami trzeba podejść twórczo do wyeliminowania jakiegoś problemu. Często udaje nam się je rozwiązywać dzięki właśnie temu doświadczeniu i kontaktom zyskanym podczas tamtego etapu.


fot. Robert Hajduk PFN

poprzedni artykułnastępny artykuł